Strona:Juljusz Verne-Dzieci kapitana Granta.djvu/274

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

sięcy krajowców; w r. 1863 liczba jej mieszkańców spadła do siedmiu tysięcy, a niedawno jeszcze dziennik Mercure donosił o przybyciu do Hobart-town ostatniego Tasmańczyka.
Ani Glenarvan, ani major, ani John Mangles nie zaprzeczali Paganelowi. Gdyby nawet byli Anglikami, nie mogliby bronić swych rodaków wobec faktów tak wymownych i niezaprzeczonych.
— Przed pięćdziesięciu laty — ciągnął dalej Paganel — bylibyśmy już na drodze naszej spotkali jakie pokolenie dzikich; obecnie ani jeden krajowiec jeszcze się nam nie pokazał. Nim jeden wiek upłynie, na lądzie tym nie będzie całkiem czarnej rasy.
I w rzeczy samej miejsca, wyznaczone dla krajowców, zdawały się być całkiem opuszczone: żadnego śladu chat, ani nawet obozowisk; pola tylko puste i zarośla — a okolica przybierała widok coraz dzikszy. Zdawało się nawet, że żadna istota żyjąca nie przebywa w tym kraju odległym, gdy nagle Rohert, zatrzymując się przed kupą eukaliptusów, zawołał:
— Małpa! Patrzcie, małpa!
To mówiąc, ukazywał palcem wielkie czarne ciało, z nadzwyczajną sprawnością przesuwające się z gałęzi na gałąź, z jednego wierzchołka na drugi, jakby je jakiś przyrząd na kształt błon utrzymywał w powietrzu. Czyżby w tym kraju małpy iatały, jak pewien gatunek lisów, któremu natura dała skrzydła nietoperza?
Wóz się zatrzymał, a każdy ciekawie ścigał wzrokiem to stworzenie, niknące zwolna wśród oddalonych zarośli. Wkrótce potem widziano je, zsuwające się z eukaliptusa z szybkością błyskawicy; w dziwnych podskokach stworzenie to biegło przez czas pewien, a potem długiemi swemi rękami pochwyciło za gładki pień ogromnego drzewa gumowego. Wszyscy byli ciekawi, jak wdrapie się na to drzewo proste i gładkie, którego objąć nie mogło. Lecz małpa, narzędziem podobnem do siekiery nacinała coraz wyżej pień drzewa i po tych równo prawie od siebie oddalonych nacięciach dotarła do gałęzi i tam znikła wśród gęstwiny liścia.
— Ciekawa rzecz, co to za małpa? — rzekł major.
— Ta małpa — odpowiedział Paganel — to jest czystej krwi Australijczyk i nic więcej.
Towarzysze uczonego geografa nie mieli jeszcze czasu wzruszyć ramionami, gdy z niedalekiej odległości rozległy się okrzyki: „Koo-ch! koo-ch”. Ayrton popędził, woły, a o sto kroków dalej podróżni trafili niespodzianie na obozowisko krajowców.
Cóż za smutny widok! Na nagim gruncie wznosiło się dziesięć szałasów „gunyos”, skleconych z kory, poukładanych jak dachówka; szałasy te z jednej zaledwie strony osłaniały nędznych swych mieszkańców. Odrażający był widok tych istot wyniszczonych nędzą. Było tam ze trzydzieści osób, mężczyzn, kobiet i dzieci, odzianych w skóry kangurów, podarte jak łachmany. Za zbliżeniem, się wozu,