— Tak, sądzę, że powinniśmy go znaleźć — odrzekł Glenarvan — Thalcave już nas na ślad wprowadził, a ja ufam temu człowiekowi.
— To dzielny człowiek, ten Indjanin! — zauważył Robert.
— Niezawodnie.
— Wiesz co, milordzie?
— Cóż takiego.
— Masz samych zacnych ludzi przy sobie. Lady Helena, którą tak bardzo kocham, major ze swoją powagą, poczciwy kapitan Mangles, uczony a zabawny Paganel i ci majtkowie z załogi Duncana, tacy odważni i tak do ciebie przywiązani!
— Wiem o tem dobrze, mój chłopcze, znam ich wszystkich.
— Ale ty, milordzie, jesteś najlepszy ze wszystkich.
— O tem to już nie wiem, moje dziecię.
— Powinieneś wiedzieć, milordzie — odrzekł Robert, chwytając rękę Glenarvana i niosąc ją do ust z poszanowaniem.
Lord Edward potrząsnął lekko głową. Rozmowę dalszą przerwał przewodnik, dający ręką znaki, aby pośpieszali. Czas był bardzo drogi i śpieszyć się wypadało, pomnąc na tych, którzy zostali.
Przyśpieszono biegu, lecz dla koni widocznie trudno już było biec dalej — trzeba było dać im wypoczynek; biedne stworzenia nie chciały nawet jeść podanej im suchej, wypalonej na słońcu lucerny.
Glenarvan coraz bardziej się niepokoił; jałowość gruntu nie zmniejszyła się bynajmniej, a brak wody mógł, bardzo nieszczęśliwe sprowadzić następstwa. Thalcave nic nie mówił, sądząc zapewne, że dość będzie czasu, aby rozpaczać, gdy się pokaże, że Guamini wyschła — jeśli tylko rozpacz ma wogóle przystęp do duszy Indjanina.
Trzeba było ruszać dalej; konie, znaglane biczem i ostrogą, chcąc nie chcąc, musiały w dalszą wyruszyć drogę, ale szły krokiem bardzo powolnym.
Thalcave mógł był ich wyprzedzić. Koń jego w przeciągu najwyżej kilku godzin byłby go zaniósł nad brzegi rzeki. Indjanin myślał już może nawet o tem, ale nie chciał pozostawić swych towarzyszów wśród tej nagiej pustyni.
Thauka drżał i pienił się z niecierpliwości, postępując tak wolno, ale powstrzymywała go ręka wprawna pana, a bardziej jeszcze jego wyrazy. Thalcave naprawdę rozmawiał ze swym koniem, który go rozumiał wybornie, chociaż nie odpowiadał. Jeździec nawzajem też pojmował swego konia; zmyślne zwierzę, podnosząc łeb wgórę, klaskało językiem, jakby smakując wilgoć, napełniającą powietrze; Indjanin ufał instynktowi swego konia, i pewny był, że woda jest niedaleko. Zachęcał więc swych towarzyszów, tłumacząc im niecierpliwość swego konia; ich konie także rzecz zrozumiały, bo, dobywając ostatnich sił, pogalopowały za Patagończykiem.
Strona:Juljusz Verne-Dzieci kapitana Granta.djvu/114
Wygląd
Ta strona została przepisana.