było na sto mil dokoła. Żadnych krajobrazów, żadnego kaprysu przyrody. Trzeba było być chyba takim jak Paganel entuzjastą uczonym i widzieć cośkolwiek tam, gdzie inni nic nie widzieli, aby się zajmować szczegółami drogi przebieganej; dla niego dosyć było krzaczka, trawki do rozpoczęcia długiej gawędy, której Robert z prawdziwem przysłuchiwał się zajęciem.
Przez cały ten dzień (29 października) droga ciągnęła się wciąż jednostajnie. Około drugiej godziny pod kopytami końskiemi widzieć się dały na pewnej przestrzeni zbielałe kości i szkielety dużego stada wołów. Szczątki te nie były rozsypane w linji nierównej, jakby je mogły zostawić zwierzęta z sił wyczerpane i upadające jedno za drugiem po drodze. Dlatego też nikt nie umiał wytłumaczyć tego nagromadzenia szkieletów na tak małej stosunkowo przestrzeni; Paganel nawet nic powiedzieć nie umiał — zapytał więc Patagończyka, który odpowiedział mu bez namysłu.
Po otrzymaniu objaśnienia, uczony zawołał: — Czy być może! — Okrzyk ten Paganela i potwierdzający skinienie głową Thalcave'a mocno zaintrygowały ich towarzyszów, to też ciekawie zapytali o objaśnienie.
— Ogień niebieski! — rzekł geograf.
— Jakto, piorun mógłby wywołać takie zniszczenie, trupem położyć przeszło pięćdziesiąt sztuk bydła! — rzekł Tomasz Austin.
— Thalcave tak utrzymuje, a Thalcave się nie myli. Wierzę zresztą temu, bo wiem, że burze w pampie odznaczają się nadzwyczajną gwałtownością. Obyśmy tylko sami nie doświadczyli tego na sobie.
— Bardzo jest parno — odezwał się Wilson.
— Zapewne termometr pokazuje w cieniu z jakie trzydzieści stopni — rzekł Paganel.
— To mnie bynajmniej nie dziwi — rzekł Glenarvan — czuję w całem ciele elektryczność; sądzę, że taka temperatura nie utrzyma się długo.
— Och! och! — odparł Paganel — nie można tak bardzo liczyć na zmianę pogody, skoro widnokręgu nie zakrywa najlżejsza chmurka.
— Tem gorzej — zauważył Glenarvan — tem gorzej, bo nasze konie bardzo są znękane upałem. A tobie, czy nie jest za gorąco, mój chłopcze? — dodał, zwracając się do Roberta.
— Nie, milordzie — odpowiedział Robert — owszem, lubię ciepło.
— Szczególniej w zimie — dorzucił poważnie major, wypuszczając kłąb dymu ze swego cygara.
Wieczorem zatrzymano się wpobliżu opuszczonej lepianki (rancho), skleconej z gałęzi spojonych rozmoczoną ziemią i przykrytych słomą; przytykała ona do ogrodzenia z pali nawpół zgniłych, które jednakże przydało się na schronienie dla koni, broniące ich od napaści lisów, nietyle szkodzących samym zwierzętom, ile raczej ich
Strona:Juljusz Verne-Dzieci kapitana Granta.djvu/104
Wygląd
Ta strona została przepisana.