— Wstawajcie! — krzyknął przerażony.
Towarzysze jego, nagle rozbudzeni, pozataczali się w bezładzie i osunęli po spadzistej pochyłości. Słońce wschodzące oświeciło scenę przerażającą. Kształty gór zmieniały się w mgnieniu oka, jakby się przepaść pod niemi roztwierała. Wskutek zjawiska, właściwego Kordyljerom,[1] przestrzeń, kilka mil obejmująca, zsuwała się ze swej posady ku płaszczyźnie.
— Trzęsienie ziemi! — krzyknął Paganel.
I nie mylił się. Był to jeden z owych strasznych kataklizmów, tak częstych w Chili i właśnie w tej okolicy, gdzie Copiapo po dwakroć było zniszczone, a Santjago zburzone cztery razy w ciągu czternastu lat. Tę część globu pożerają z wewnątrz ognie podziemne, a świeżo w górach powstałe wulkany niedostateczne jeszcze są do odprowadzenia masy gazów z wnętrza ziemi. Stąd też pochodzą te nieustanne wstrząśnienia, znane w tym kraju pod nazwą „tremblores”.
Tymczasem płaszczyzna z przestraszonymi i osłupiałymi siedmiu podróżnikami, czepiającymi się kępek mchu, sunęła nadół z szybkością pociągu pośpiesznego, to jest robiąc po pięćdziesiąt mil na godzinę. Żadnego nie było dla nieszczęśliwych sposobu zatrzymania się gdziekolwiek; niepodobna się było nawet porozumieć wśród huku podziemnych gromów, oraz spadających mas granitu i bazaltu — tumanu w proch zamienionego.
Cała przestrzeń to pędziła bez wstrząśnienia, to znów bujała się, jak okręt burzą rzucany, leciała obok otchłani, w które się staczały gór urwiska, wyrywała drzewa odwieczne, gładziła, jak kosa, wystające wyżyny stoku wschodniego. Trzeba sobie wyobrazić tę masę, ważącą kilka miljardów ton[2], spadającą z coraz większą szybkością, pod kątem pięćdziesiąt stopni.
Nikt nie mógł oznaczyć, jak długo trwał ten pęd, niepodobny do opisania, nikt nie śmiał przewidywać, do jakiej przepaści dąży — i nikt też nie wiedział, czy żyją jego towarzysze, czy który nie stoczył się już w otchłań. Szybkość pędu tamowała oddech w piersi, zimno przejmowało członki, zamieć śniegowa zasypywała oczy; drżący, strwożeni, nawpół martwi, trzymali się skał, pochwyconych w przystępie instynktu zachowawczego.
Nagle uderzenie niewypowiedzianie gwałtownie wytrąciło ich z położenia; rzuceni zostali naprzód i postaczali się aż na samo podnóże góry. Grunt, niosący ich, zatrzymał się nagle w swym pędzie.
Przez kilka minut żaden się nie poruszył — wreszcie pierwszy powstał major, ogłuszony gwałtownością upadku, ale nie rozbity;