Strona:Juljusz Verne-Dzieci kapitana Granta.djvu/073

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Od tego miejsca droga stawała się coraz przykrzejsza, a nawet niebezpieczna; pochyłości były coraz większe, a strome zbocza ich zwężały się, tworząc przepaści głębokie, przerażające. Muły postępowały ostrożnie, z nozdrzami wdół spuszczonemi, jakby węchem szukały drogi. Podróżni szli jeden za drugim. Niekiedy, przy naglejszym zakręcie, madrina znikała na chwilę, a reszta orszaku kierowała się odgłosem jej dzwonka. Często także kapryśna nierówność drogi sprowadzała kolumnę na dwie linje równoległe i wtedy przewodnik rozmawiał ze swymi pomocnikami, oddzielony od nich rozpadliną, mierzącą zaledwie parę sążni szerokości, ale zato kilkaset stóp głębokości, tworzącą przeto przepaść nieprzebytą.
Rośliny ukazywały się tam jeszcze, ale już widocznie walczyły z królestwem mineralnem. O bliskości wulkanu pozwalały wnioskować napotykane tu i owdzie kawałki lawy koloru żelaza, najeżone żółtemi kryształami, jakby szpilkami. Sterczące skały zdawały się tracić równowagę i grozić co chwila upadkiem. Widoczne było, że kataklizm nagły, niedaleki zmieni wkrótce ich postać i wybije ostatnia godzina istnienia tych olbrzymów górzystego państwa.
W takich warunkach bardzo trudno rozpoznawać drogę, której ślady przy częstych trzęsieniach tej górzystej ziemi zacierały się, a pozostawione za sobą znaki i wskazówki trudno było znaleźć za powrotem. Przewodnik wahał się i zatrzymywał się często. Niepewny siebie badał wciąż drogę. Orjentował się po kształcie skał, po śladzie Indjan na kamieniach. Wszystko to jednak niewiele pomagało.
Lord Edward krok w krok postępował za przewodnikiem. Pojmował on dobrze, w jaki go kłopot wprawiały coraz zwiększające się trudności drogi; nie śmiał mu zadawać więcej pytań, i nie bez słuszności może sądził, że lepiej jest spuścić się na instynkt mulnika, niegorszy w każdym razie od instynktu muła.
Przez godzinę jeszcze kapataz błądził tak na niepewne, ciągle jednak postępując wgórę. Nareszcie musiał się zatrzymać. Znajdowano się podówczas na dolinie wąskiej, albo raczej jednym z owych ciasnych przesmyków, które Indjanie nazywają „quebradas”. Ściana porfirowa, śpiczasto u góry zakończona, zamykała wyjście. Przewodnik napróżno przez czas pewien szukał przejścia, a nie znalazłszy go, zsiadł z muła, ręce na piersi skrzyżował i czekał. Glenarvan zbliżył się do niego.
— Zbłądziliśmy? — spytał.
— Nie, milordzie, — odpowiedział kapataz.
— Ale nie jesteśmy na przejściu Antuco?
— I owszem.
— Czy się nie mylisz?
— Bynajmniej. Oto jeszcze resztki ognia, jaki Indjanie tu palili, a oto ślady koni i owiec.
— Przechodzili więc tędy?