Strona:Juljusz Verne-Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi (1897).djvu/445

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Złączywszy się z kapitanem Nemo, zastałem go opartym w milczeniu na odłamie skały i patrzącym w niebo. Wydawał się zniecierpliwiony, rozdrażniony. Cóż począć. Zuchwały ten człowiek, nie mógł tak władać słońcem jak morzem.
Nadeszło południe, a gwiazda dzienna nie zjawiła się ani na chwilę. Nie można było nawet rozpoznać miejsca, jakie zajmowała poza mglistą zasłoną. Mgła ta, rozsypała się wkrótce w śnieg.
— Do jutra — rzekł poprostu kapitan — i wróciliśmy do Nautilusa wśród śnieżnej zamieci.
Podczas naszej nieobecności zarzucono sieci; przyglądałem się z zajęciem wyciągnionym na pokład rybom. Morza południowe służą za schronienie wielkiej ilości wędrownych ryb, uchodzących przed burzami stref niższych — wprawdzie po to tylko, żeby się dostać na zęby morświniów i fok. Zauważyłem kilka południowych głowaczy, długości jednego decymetra, gatunek chrząstkowatych, białawych, sino-pręgowanych, i uzbrojonych kolcami; dalej chimery południowe, długie na trzy stopy, z ciałem mocno podługowatem, białą, srebrzysto lśniącą skórą, grzbietem opatrzonym trzema płetwami, i pyskiem zakończonym trąbą, zakrzywioną przy paszczęce. Skosztowałem ich mięsa, ale znalazłem je niesmacznem, pomimo zdania Conseila, któremu się bardzo podobało.
Nawałnica śniegowa trwała do następnego dnia. Niepodobna było utrzymać się na platformie. W salonie, gdzie zajęty bylem zapisywaniem wypadków owej wycieczki na ląd biegunowy, słyszałem krzyk petreli i żaglościgów, igrających sobie wśród burzy. Nautilus nie pozostał nieruchomym, i płynąc równolegle do