Strona:Juljusz Verne-Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi (1897).djvu/422

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

cia. Nie czuł nawet potężnych uderzeń ogonów tłukących jego boki, ani tych których sam dokonywał. Zabiwszy jednego podwala, rzucał się na drugiego obracając się na miejscu, żeby mu nieprzyjaciel nie umknął; posuwał się, cofał, zagłębiał się ze ściganym przeciwnikiem, wracając w górę gdy tamten wracał, zadając mu cios w pół lub ukośnie, przecinając lub rozdzierając, przebijając swoją straszliwą ostrogą.
Straszna rzeź i łoskot na powierzchni fal! Słychać było szczególny jakiś gwizd rozgniewanych potworów i właściwe im w przerażeniu chrapanie. Wśród warstw wody tak głębokich, że zwykle bywają spokojne, ogony tych zwierząt sprawiały kołysanie się fal jak na powierzchni.
Walka której kaszaloty nie mogły uniknąć, trwała z godzinę. Łączyły się one niejednokrotnie, i uderzały razem na statek jakby go własnym ciężarem zgnieść chciały. Przez szyby Nautilusa widać było ogromne ich paszcze wyłożone zębami, i groźne ich spojrzenia. Ned-Land nie mógł się powściągnąć, by im nie grozić i nie złorzeczyć. Usiłowały zająć paszczą nasz statek, jak psy dopadające dzika pod lasem. Ale Nautilus porywał je z sobą, unosił w górę lub zatapiał, nie czując ich ciężaru, tem mniej ich tłoczenia.
Nareszcie przerzedziła się gromada podwalów, fale uspokoiły się. Wypłynęliśmy na powierzchnię, otworzono wyjście i wstąpiliśmy na pokład.
Morze pokryte było pokaleczonemi trupami. Gwałtowny jaki wybuch nie zdołałby bardziej porozdzierać, poszarpać tych mas mięsnych. Pływaliśmy wśród ciał olbrzymich, niebieskawych na grzbie-