Strona:Juljusz Verne-Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi (1897).djvu/390

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

czajna, a dla nas jest ogromną jaskinią; odkryłem ją przypadkiem, i bardzo jestem wdzięczny temu przypadkowi.
— Ale przecież możnaby się tu dostać przez otwór będący dawniej kraterem.
— Byłoby to tak trudno jak i wydostać się ztąd na powierzchnię. Możnaby się wdrapać po ścianie na jakie sto stóp od powierzchni wody — ale dalej ściana tak się pochyla, że niepodobna utrzymać się na niej.
— Widzę kapitanie, że natura pomaga panu wszędzie i zawsze. Na tem jeziorze jesteś pan zupełnie bezpieczny, bo nikt tu dostać, się nie może prócz pana. Ale na co się panu zdało to schronienie? — Nautilus nie potrzebuje portu.
— Portu nie potrzebuje, panie profesorze — rzekł kapitan — ale potrzebuje elektryczności, która mu nadaje ruch; potrzebuje sodium i węgli kamiennych. A tutaj właśnie są pod woda całe lasy, zamulone niegdyś w czasach geologicznych; skamieniałe, stanowią węgiel, którego mam tu nieprzebraną kopalnię.
— To tutaj pańska osada zamienia się w górników?
— Nie inaczej. Te kopalnie ciągną się pod wodą zupełnie tak jak w Newcastle. Przyodziani w skafandry, z motyką i szpadlem w ręku, ludzie do osady statku należący, wydobywają tu węgiel, którego przeto nie potrzebuję szukać w kopalniach na lądzie. Gdy go palę, żeby z niego otrzymać sodium, wówczas dym wydobywający się na zewnątrz przez krater, daje tej skale pozór dymiącego wulkanu.
— A czy będzie się i teraz węgiel wybierać?