Strona:Juljusz Verne-Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi (1897).djvu/376

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

mieniały. A dalej niby naturalne wieże, potężne ściany z ostremi wierzchołkami, jakby bastyony połączone sznurem, pochylone tak, jak niedozwoliłyby tego prawa ciężkości na ziemi.
Ale co się dziwić! czyż ja sam nie czułem różnicy między gęstością powietrza i wody, w której pomimo mego ciężkiego odzienia, bani metalowej otaczającej mą głowę, podeszew ołowianych przy mem obuwiu, wdzierałem się na pochyłości niezwykle strome i przebiegałem je niemal ze zwinnością i lekkością kozy dzikiej.
Czuję, że opis tej wycieczki podwodnej nie będzie się zdawał prawdopodobnym. Opowiadam rzeczy na pozór niemożliwe, które przecież są istotne, niezaprzeczone. Nie marzyłem przecież – widziałem i czułem.
W dwie godziny po opuszczeniu Nautilusa przebyliśmy linię drzew; o sto stóp nad głowami naszemi sterczał szczyt góry, zasłaniającej nam źródło świetnego promieniowania, znajdujące się z drugiej strony. Od czasu do czasu, skamieniałem krzaki przelatywały przed nami w przerażających zygzakach. Ryby wybiegały z pod nóg naszych jak ptastwo wypłoszone z wysokiej trawy. Skalisty grunt poprzedzielany był nieprzebytemi załomami, głębokiemi grotami, niezgłębionemi otworami, na dnie których słychać było poruszające się okropności. Krew mi cała zbiegła do serca, gdym zoczył macki olbrzymiego mięczaka zastępującego mi drogę, albo jakie kleszcze straszliwe, zamykające się ze zgrzytem w ciemnicy jam! Tysiące punktów świecących błyszczało wśród ciemności. Były to oczy ogromnych skorupiaków, siedzących w swych kryjówkach; potężnych homarów powstających jak halabardziści, poruszających swe łapy z odgłosem przesuwa-