Strona:Juljusz Verne-Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi (1897).djvu/238

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

lus jest niejako zagrożony przez dzikich Papuanów. Cóż ci więc mam powiedzieć? Zaufaj mu i idź spać.
— Pan nie potrzebuje czego odemnie?
— Nic nie potrzebuję. A co robi Ned-Land?
— Ned-Land robi pasztet z kangura, i powiada że to będzie wyborne.
Zostawszy sam położyłem się, ale nie spałem jak należy. Słyszałem kroki dzikich na pokładzie i ich ogłuszające krzyki. Tak przeszła noc, bo osada ani się ruszyła. Tyle ją u obchodzili kannibale, co obchodzą fortecę dobrze uzbrojoną mrówki chodzące po jej murach.
W stałem o szóstej. Okrętu nie otworzono, więc powietrze świeże nie weszło do wnętrza; ale rezerwoary napełnione niem na wszelki wypadek zasiliły kilkoma metrami kubicznemi tlenu ogołoconą z niego atmosferę Nautilusa. Pozostałem u siebie aż do południa, nie widząc wcale kapitana Nemo. Nie zdawało się, żeby na statku czyniono jakie przygotowanie do podróży.
Poczekawszy jeszcze trochę, udałem się do salonu. Zegar wskazywał wpół do trzeciej, więc za dziesięć minut woda powinna się podnieść do najwyższej swej wysokości, i jeśli kapitan nie zanadto zuchwale obiecywał spłynięcie statku, to Nautilus wyswobodzi się. Inaczej całe miesiące może być uwięziony w swem łożu koralowem.
Dało się jednak już uczuć kilka drgnięć w szkielecie statku, niby przepowiednia tego co nastąpi; było słychać jak się kruszyły nierówności dna koralowego. Pięć minut po wpół do trzeciej, zjawił się w salonie kapitan Nemo.