Przejdź do zawartości

Strona:Juljusz Verne-Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi (1897).djvu/227

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Poparł tę uwagę drugi kamień, starannie zaokrąglony, wytracając Conseilowi z ręki soczyste udko grzywacza.
Zerwaliśmy się wszyscy, gotowi z fuzyi odpowiedzieć na wszelką zaczepkę.
— Czy to małpy? — zawołał Ned-Land.
— Coś bardzo podobnego — odpowiedział Conseil — bo to dzicy.
— Do łodzi! — zawołałem zwracając się ku morzu.
Istotnie trzeba było się cofać, bo o sto kroków ledwie od nas, na wyjściu z gaju zasłaniającego widnokrąg z prawej strony, pokazało się ze dwudziestu krajowców uzbrojonych w łuki i proce.
O jakie dziesięć sążni od nas stało czółno nasze. Dzicy zbliżali się nie biegnąc, ale nie poskąpili nam oznak zaczepnych: gradu strzał i kamieni.
W jakie dwie minuty byliśmy już na brzegu. Co prędzej znieśliśmy nasze zapasy i broń do czółna, zepchnęliśmy je na wodę i założyliśmy wiosła. Ledwieśmy nieco odpłynęli, gdy około stu dzikich weszło wodę do pasa, wyjąc i grożąc nam gestami. Spojrzałem na Nautilusa żeby zobaczyć czy zbliżający się goście nie wywołają na pokładzie jakiego ruchu: Ale nie! Ogromna machina leżała na wodzie — nikt się na niej nie pokazał.
W mało co więcej jak kwadrans byliśmy już na pokładzie; wejście było otwarte. Przyczepiliśmy łódź i weszliśmy do środka. Udałem się do salonu w którym brzmiała muzyka. Był tam kapitan Nemo schylony nad organami, zatopiony w zachwycie muzycznym.