pochwyceni, wleczeni byli za mną. U spodu drabiny drzwi uchyliły się i natychmiast za nami zamknęły z ponurym odgłosem.
Byliśmy sami. Gdzie? wówczas nie wiedziałem jeszcze. Wszystko było czarne, ale to tak czarne, że po upływie kilku minut oczy moje nie mogły jeszcze pochwycić tej jasności nieokreślonej, jaka wydobywa się z pośród najgłębszej nawet ciemności.
Ned-Land rozgniewany takim sposobem postępowania, nie powściągał swego oburzenia.
— Do miliona dyabłów — wołał — oto ludzie którzy gościnnością Kaledończyków przypominają! Brakuje tylko aby byli ludożercami. Nie dziwiłoby mnie to wcale; ale doprawdy, nie dałbym się zjeść tak łatwo.
— Uspokój się przyjacielu, uspokój się — rzekł spokojnie Conseil. — Nie unoś się przedwcześnie. Jeszcze przecież nie jesteśmy na rożnie.
— To prawda, że nie na rożnie — odparł Kanadyjczyk — ale już w piecu z pewnością! Tak tu ciemno, ale na szczęście, mam mój „bowie-knif”[1] przy sobie, i widzę jeszcze tyle, że użyć go potrafię w potrzebie. Pierwszy z tych zbójów który się zbliży do mnie…
— Nie gniewaj się bezpotrzebnie Ned, i nie narażaj nas wszystkich tą przedwczesną gwałtownością. Kto wie czy nas nie podsłuchują. Lepiej starajmy się dowiedzieć, gdzie jesteśmy.
Szedłem poomacku. Wkrótce napotkałem ścianę z belek żelaznych spajanych. Zwracając się w przeciwną stronę, znalazłem stół drewniany obstawiony stoł-
- ↑ Duży nóż, jaki Amerykanie zwykle noszą przy sobie.