Przejdź do zawartości

Strona:Juljusz Verne-Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi (1897).djvu/044

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Tak… rzeczywiście… być może… — bąkał Kanadyjczyk, zachwiany moim rachunkiem ale nie chcący się poddać.
— Więc cię przekonałem?
— Przekonałeś mnie o jednej rzeczy, panie naturalisto; że jeśli podobne istoty istnieją w głębi mórz, to koniecznie muszą być tak silne jak mówisz.
— A Je jeśli nie istnieją, uparty wielorybniku, to czemże usprawiedliwisz wypadek jaki się zdarzył okrętowi Scotia.
— To może być… — mówil Ned z wahaniem się.
— Cóż może być?
— Że… to nie prawda! — odpowiedział Kanadyjczyk, powtarzający mimowiednie sławną, odpowiedź pana Arago.
Lecz tu odpowiedź dowodziła tylko uporu wielorybnika, i nic więcej. Tego dnia nie nalegałem już więcej na niego. Wypadek z okrętem scotia nie ulegał najmniejszej wątpliwości; trudno bowiem zaprzeczyć istnieniu ogromnej dziury, którą zatkać było potrzeba. Otóż ta dziura nie zrobiła się sama z siebie; a ponieważ ani skały podmorskie, ani pale podwodne nie przedziurawiły spodu okrętu, więc musiał go przedziurawić ostry ząb zwierzęcia.
Według mego zdania, i z powodów wyżej przytoczonych, zwierzę to należało do działu kręgowych, do klassy ssących, do grupy ryb, a ostatecznie przeto do rzędu wielorybów. Pod względem familii, mógł to być wieloryb, potfisz lub delfin; co zaś do rodzaju i gatunku, później się to wyjaśni dopiero. Dla rozwiązania tej kwestyi, potrzeba pokrajać tego nieznanego potwora;