Przejdź do zawartości

Strona:Juljusz Verne-Czarne Indje.djvu/260

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

townie pod nagłym parciem powietrza. W tunelach niższych, pociągi wagonikowe, poruszane mechanicznie, posuwały się z szybkością piętnastu mil na godzinę, a dzwonki automatyczne uprzedzały robotników o usuwaniu się z drogi. Klatki wznosiły się i opadały bez przerwy, obracane przez ogromne bębny maszyn, umieszczonych na powierzchni gruntu. Lampy elektryczne, rozzarzone mocno, oświetlały żywo całe Coal-city.
Eksploatacja prowadzona była z wielkiem ożywieniem. Żyły węgla kruszyły się do wagoników, te znowu setkami wypróżniały się w beczki, umieszczone na dnie szybów ekstrakcyjnych. Podczas gdy część robotników odpoczywała po robotach nocnych, inni pracowali, nie tracąc ani chwili czasu.
Szymon Ford i Magdalena, po skończonym obiedzie, usiedli na podwórzu, przed swoim domem. Stary sztygar odpoczywał, jak zwykle, paląc fajką naładowaną doskonałym tytuniem francuskim. Skoro małżonkowie rozmawiali ze sobą, to zaraz albo o Nelli, albo o Henryku, o Jamesie Starr i ich wyprawie na powierzchnię ziemi. Gdzież teraz byli? Co robili w tej chwili właśnie? Dla czego tak długo pozostawali po za obrębem kopalni? czy im nie tęskno było do niej?