Strona:Juljusz Verne-Czarne Indje.djvu/193

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Henryk spoglądał w koło siebie z podwójną uwagę. Już teraz nie o niego samego chodziło.
W pierwszej chwili wszystko poszło dobrze, żaden wypadek nie przerywał wznoszenia, gdy nagle Henryk uczuł silny powiew pod sobą w szybie.
Spojrzał w dół i ujrzał w ciemnościach masę, która wznosząc się, otarła się o niego.
Był to ptak olbrzymi, którego gatunku rozpoznać nie mógł i który wzlatywał, bijąc silnie skrzydłami.
Potwór skrzydlaty zatrzymał się na chwilę, i z góry napadł na Henryka z dziką zaciętością. Henryk miał tylko prawą rękę wolną i nią się zastawiał od silnych uderzeń olbrzymiego dzioba i skrzydeł.
Bronił się zatem, zakrywając o ile mógł dziecko.
Ale ptak nie na dziecko się rzucał, tylko na niego.
Henryk, kręcąc się wraz z sznurem w koło, nie mógł go trafić nożem od razu.
Walka się przedłużała. Henryk krzyknął z całych sił, spodziewając się, że towarzysze usłyszą jego wołanie.
Tak się też stało i sznur prędzej zaczął się unosić.