Strona:Juljusz Verne-Czarne Indje.djvu/163

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— W istocie — pomyślał pan W. Elphiston, jeżeli chce ujść przed nami, czemuż tego nie czyni?
Istota niepochwytna nie zrobiła tego do tej pory; ale w chwili, gdy myśl ta przechodziła przez głowę pana W. Elphiston, światło jakby na rozkazy znikło, a ajenci, pędząc dalej, znaleźli się nagle przed wąskim otworem, jaki skały łupkowe pozostawiły między sobą przy samym końcu jednego z chodników. Nie namyślając się ani chwili, podnieśli tylko światło swych lampek i wsunęli się przez szparę, a za nimi pan W. Elphiston i Jakób Ryan.
Nie uszli jeszcze stu kroków w nowej galerji niższej i wyższej, gdy się zatrzymali na nowo.
Tam, oparte o ścianę głowami, leżały w poprzek cztery ciała — trupy może!
— James Stan! — zawołał pan W. Elphiston.
— Henryk! Henryk! — krzyknął Jakób Ryan, rzucając się na ciało przyjaciela swego.
W istocie byli to inżynier, Magdalena, Szymon i Henryk Ford, rozciągnięci bez życia.
W tejże chwili jedno z ciał się poruszyło, a głos wyczerpany starej Magdaleny wymówił te słowa:
— Ich! ich ratujcie najpierw!