Strona:Juljusz Verne-Czarne Indje.djvu/102

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nie! — zawołał Szymon Ford, zaciskając pięść więcej z gniewu niż ze zdziwienia.
Henryk wydał nagle okrzyk zdumienia.
— Co się stało? — zapytał James Starr.
— Pozatykano szpary między warstwami łupku!
— Naprawdę? — krzyknął stary górnik.
— Patrz, ojcze!
Henryk nie mylił się.
Zatkanie szpar łatwo było można poznać przy świetle lampki. Znać było świeże lepienie wapnem, a na ścianie widniała biaława kresa, źle ukryta pod prochem czarnym węgla.
— To on! — zawołał Henryk — nikt, tylko on!
— On! powtórzył James Starr.
— Tak jest! — odrzekł młodzieniec — ta istota tajemnicza, która zjawia się w koło naszego domostwa, ten, na któregom czatował tyle nocy bezskutecznie, autor niezawodny tego listu, który miał na celu wstrzymanie przybycia pana, ten nareszcie, który rzucił na nas kamień w galerji szybu Yarow! Niema najmniejszej wątpliwości! Ręka ludzka jest w tem wszystkiem!