Strona:Juliusz Verne - W puszczach Afryki.djvu/87

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
— 87 —

Pomimo to jednak nie widać było nigdzie wody.
Grunt stawał się pochyły, poprzerzynany małemi bagniskami, które trzeba było mijać uważnie, aby nie zanurzyć się, lub co gorsza nie utopić w błocie. Tysiące pijawek roiło się w tych bagniskach, a na powierzchni ich przebiegały olbrzymie stonogi, szkaradne owady czarniawego koloru, z czerwonemi nogami. Dość było spojrzeć na nie, aby odczuwać wstręt nieprzezwyciężony.
Jakaż znowu rozkosz dla oka przypatrywać się tym różnorodnym motylom o tęczowych barwach i tym pełnym wdzięku ważkom o przezroczystych skrzydełkach, bujających ponad wodą. Wiewiórki i wiwery, przebywające w pobliżu tych bagnisk, żywiły się przeważnie owadami.
Kamis spostrzegł, że nietylko osy, ale i muchy znajdowały się tutaj obficie. Ukąszenie tych owadów bywa śmiertelne dla koni, wielbłądów i psów, dla ludzi zaś jest nieszkodliwe, zarówno jak i dla zwierząt dzikich.
Podróżni nasi szli tak do godziny wpół do siódmej wieczorem; dzień ten był dla nich bardzo uciążliwy.
Kamis zajęty był właśnie wyborem odpowiedniego miejsca na nocleg, gdy uwagę wszystkich zwróciły okrzyki Langa.
Podług zwyczaju chłopczyk pobiegł naprzód, rozglądając się na wszystkie strony, gdy naraz usłyszano jego głośne wołania.