Strona:Juliusz Verne - W puszczach Afryki.djvu/60

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
— 60 —

— Być może natrafimy na jaki ślad, panie Janie, ale prawdopodobnie na samym skraju lasu.
— Szukajmy więc!
Poszli wszyscy w stronę równiny.
Wistocie na skraju lasu dostrzegli trawę wygniecioną, na wpół zwęglone szczątki smolnych gałęzi, popiół, w którym tlały jeszcze iskierki, cierniowe krzaki, które się paliły i wygasały; nigdzie jednak nie było widać żadnej istoty ludzkiej, a znajdowali się właśnie w tym miejscu, gdzie przed sześciu godzinami błyskały ruchome ognie.
— Odeszli — rzekł Maks Huber.
— Tak — potwierdził Kamis. — Zdaje się, że niemamy się czego lękać.
— Jeżeli krajowcy odeszli — wtrącił się do rozmowy Jan Cort, — słonie nie poszły za ich przykładem.
Wistocie, olbrzymie gruboskóre zwierzęta błąkały się na skraju lasu. Niektóre usiłowały przedostać się przez gąszcz leśny. Z miejsca, na którym znajdowali się nasi podróżni, widać było wzgórze, gdzie poprzednio rozłożyli się byli obozem. Drzewa tam były obalone i zdruzgotane, a wzgórze spłaszczone nogami słoni.
Kamis radził, aby się nie wychylać z gęstwiny, gdyż w ten sposób słonie może się oddalą.
— Gdybyż tak się stało — rzekł Maks Huber — moglibyśmy przynajmniej powrócić do obozowiska i pozbierać niektóre rzeczy. Może znaleźlibyśmy jeszcze jakie zapasy żywności, lub ładunki.