Strona:Juliusz Verne - W puszczach Afryki.djvu/50

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
— 50 —

A w myśli dodał:
— Upadek, to śmierć niechybna...
Inni myśleli to samo.
Wreszcie korzenie pękły, ziemia się poruszyła i drzewo pochyliło się lekko na wzgórze; nie upadło jednak gwałtownie, lecz zwolna się chyliło.
— Do lasu!... do lasu! — zawołał Kamis.
Instynktownie słonie cofnęły się z miejsca, na które drzewo upadło, tworząc lukę i umożliwiając przejście.
— Na ziemię i uciekajmy! — krzyknął Kamis.
Jan, Maks i Langa szybko zastosowali się do tego rozkazu i zaczęli biec, co im sił starczyło.
Przez kilka minut rozgniewane zwierzęta nie spostrzegły uciekających. Maks, trzymając Langa, biegł o ile mógł najprędzej.
Jan Cort trzymał się tuż obok niego, gotów strzelać z karabinu do zbliżających się zwierząt.
Zaledwie ubiegli z pół kilometru, gdy kilka słoni, oderwawszy się od gromady, zaczęło ich ścigać.
— Odwagi!... odwagi!... — wołał Kamis. — Uciekajmy! Dostaniemy się z pewnością do lasu!
Langa czuł, że Huber jest już zmęczony.
— Puść mnie!... puść!... przyjacielu Maksie... Ja mam dobre nogi... puść mnie!
Maks nie słuchał go, tylko pośpieszał i usiłował nie pozostawać w tyle za innemi.
Przebiegli jeszcze jeden kilometr, gdy siły zaczęły ich opuszczać, biegli już wolniej... Brakowało im tchu, nie mogli oddychać...