Strona:Juliusz Verne - W puszczach Afryki.djvu/34

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
— 34 —

one w tych stronach najczęściej po gwałtownej burzy i czepiają się gałęzi drzew lub boków okrętu. Atmosfera nie była przesycona elektrycznością, a chmury, które okrywały widnokrąg, groziły nie burzą, ale raczej ulewnym deszczem, który często zalewa środkową część czarnego lądu.
Dlaczego jednak krajowcy, obozujący zwykle pod drzewami, wdrapali się teraz na drzewa, a nawet niektórzy na same wierzchołki?... — I dlaczego tam poruszali temi płonącemi smolnemi głowniami, których trzeszczenie było już tu słychać?
— Idźmy dalej! — rozkazał Maks Huber.
— Nie trzeba — odpowiedział Kamis. — Zdaje mi się, że żadne niebezpieczeństwo nie grozi dzisiejszej nocy naszemu obozowi. Wracajmy więc, aby uspokoić naszych towarzyszy.
— Uspokoimy ich lepiej, Kamisie, jeśli przekonamy się dokładnie o naturze tego zjawiska.
— Nie, Maksie, nie zapuszczajmy się dalej. Nie ulega wątpliwości, że jacyś dzicy zgromadzili się w tym miejscu... Dlaczego jednak potrząsają temi pochodniami? Dlaczego schronili się na drzewa?... Czy zapalili oni te światła w celu odstraszenia dzikich zwierząt?
— Dzikich zwierząt? — powtórzył Maks Huber. — Ależ gdyby tu w pobliżu znajdowały się pantery, hijeny lub dzikie woły, słyszelibyśmy wycie i ryki, a my słyszymy tylko trzeszczenie palących się pochodni, które grożą wznieceniem