Strona:Juliusz Verne - W puszczach Afryki.djvu/31

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
— 31 —

wzrok bystry, a Maks Huber był zaopatrzony W doskonalą lunetę, którą wyjął z futerału, pomimo nadzwyczajnej przenikliwości «małego dzikiego kota», jak Maks nazwał Langa, nie można było rozpoznać tych, którzy poruszali temi płonącemi pochodniami. To potwierdziło zdanie Portugalczyka, który twierdził, że światła te poruszały się pod osłoną drzew, po za gęstemi krzakami i szerokiemi pniami. Krajowcy nie wysunęli się oczywiście po za linję lasu i może nawet nie mieli tego zamiaru.
Naprawdę był to fakt coraz bardziej niezrozumiały. Jeżeli tam zatrzymali się krajowcy, aby odpocząć i rano wyruszyć w dalszą wędrówkę, to w jakim celu oświetlali skraj lasu?... Jakiż obrzęd nocny nie pozwalał im spać do tak późnej godziny?
— Zastanawiam się nad tym — rzekł Maks Huber — czy krajowcy rozpoznali zdaleka naszą karawanę, czy wiedzą, że my rozłożyliśmy się obozem na wzgórzu.
— Być może nie dostrzegli nas. Nadeszli tu o zmroku, a ponieważ nasze ogniska były wygaszone, może nie domyślają się nawet, że obozujemy tak blizko — odpowiedział Kamis. — Jutro, o świcie, spostrzegą nas...
— Kto wie, czy nie odjedziemy przed świtem — rzekł Maks.
Uszli jeszcze z pół kilometru tak, że zaledwie znajdowali się o jakie sto kroków od lasu.
Rozglądali się dokoła, nie spostrzegli jednak