Strona:Juliusz Verne - W puszczach Afryki.djvu/184

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
— 184 —

— Nie wiem — odparł Jan, — ale widzę, że nie zatrzymują tego, co do nich nie należy, a to świadczy dodatnio o ich pojęciach.
W tej chwili miody Wagddis wymówił kilkakrotnie wyraz:
— Kolio! Kolio!...
I jednocześnie wskazywał na siebie, dotykając ręką czoła i piersi, jak gdyby chciał powiedzieć:
— Kolio, to ja!
Jan Cort zrozumiał, że to jest imię tego młodego Wagddisa, powtórzył je więc, a ten śmiechem okazał swe zadowolenie.
Ten śmiech jest jednym dowodem więcej, że Wagddisowie są ludźmi — powiedział Cort, — gdyż zwierzęta nie posiadają daru śmiechu, nawet u psów radość i zadowolenie odbija się tylko w oczach i w lekkim drganiu warg.
Los naszych podróżnych nie był tak przykry, jak im się z początku zdawało. Chata, przeznaczona dla nich na mieszkanie, nie była więzieniem, mogli z niej wychodzić, kiedy im się podobało i krążyć swobodnie po wiosce Ngala. Lecz oddalić się stąd pewnoby im mieszkańcy nie pozwolili bez wyraźnego rozkazu wodza Mselo-Tala-Tala. Musieli więc zgodzić się na życie takie, a nie inne, ponieważ nie zostawiono im prawa wyboru.
Wagddisowie byli z usposobienia łagodni i nie kłótliwi, a przytym mniej ciekawi, niż inni mieszkańcy Afryki. Przyglądali się z obojętnością dwum białym i dwum krajowcom. Odznaczali się