Strona:Juliusz Verne - W puszczach Afryki.djvu/182

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
— 182 —

i jego ojca, którzy ich odprowadzili do przeznaczonej im chaty.
Tu pożegnali się ze sobą. Wagddis podał kolejno naszym podróżnym obie ręce i uścisnął ich szczerze.
— Chcąc dobrze poznać mieszkańców tej wioski — rzekł Jan do Maksa, skoro pozostali sami, — trzebaby z niemi przepędzić lat kilka, a ja mam nadzieję, że za kilka dni będziemy mogli stąd się oddalić.
— Będzie to zależało od woli jego majestatu — odpowiedział Maks, — a kto wie, czy król Mselo-Tala-Tala nie zechce nas mianować szambelanami dworu?
Podróżni nasi nie wiedzieli, jak długo będą zmuszeni pozostać w napowietrznej wiosce, ani też nie mogli przewidzieć, jaki zbieg okoliczności wybawi ich z tego bądź co bądź niezbyt miłego położenia.
Pilnowano ich, nie mogli więc myśleć o ucieczce, a zresztą czyż potrafiliby się kierować w tym olbrzymim lesie, czy umieliby odszukać brzeg lasu lub rzekę Johansen?
Szczęściem, że z podróżnemi naszemi mieszkańcy wioski obchodzili się łagodnie, zdawało się, że uznają ich wyższość umysłową.
— Należałoby się porozumieć z Ojcem Zwierciadło, — rzekł Maks — możeby on wyprosił dla nas wolność. Sądzę bowiem, że i posłuchanie u Mselo-Tala-Tala można otrzymać, chyba że zupełnie niewolno obcym spoglądać na jego osobę. Ale