Strona:Juliusz Verne - W puszczach Afryki.djvu/170

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
— 170 —

nych w lasach Jawy. Lecz podróżni nasi nie mieli czasu na uwagi, gdyż straż, rozmawiając w niezrozumiałym dla nich narzeczu, prowadziła ich ku jednej z chat. Przypatrujący im się tłum nie okazywał wielkiego zdumienia. Wreszcie Maks, Jan i Kamis znaleźli się sami w chacie, której drzwi zatrzaśnięto za niemi.
— Jesteśmy uwięzieni! — zawołał Huber. — Ale czy zauważyliście — dodał, — że oni przypatrywali się nam bez wielkiego ździwienia?
— Radbym się dowiedzieć, czy ci ludzie dają jeść swoim więźniom — rzekł Cort.
— Lub czy ich nie zjadają sami — dodał Huber.
Ponieważ wiele plemion w Afryce środkowej praktykuje ludożerstwo, można było przypuszczać, że i te istoty są również ludożercami. W każdym razie plemię to było bardziej rozwinięte pod względem umysłowym, niż orangutangi z wyspy Borneo, szympanse Gwinei i goryle z Gabonu. Umiało rozniecić ogień i posługiwać się rozmaitemi domowemi sprzętami. Dowodem tego był ogień, rozniecony pierwszej nocy po rozbiciu się tratwy i pochodnia, wskazująca wśród ciemności drogę.
W tej chwili przyszło Maksowi na myśl, że ruchome ognie, które widzieli na skraju lasu, były rozniecone przez tych dziwnych mieszkańców Wielkiego lasu.
— Oni mówią nawet! — dziwił się Cort, gdy już udzielili sobie rozmaitych uwag, dotyczących mieszkańców tej napowietrznej wioski.