Strona:Juliusz Verne - W puszczach Afryki.djvu/143

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
— 143 —

potykanych w podróży. Przypominali sobie wyjazd z Libreville, korzystne polowania w górnej części prowincji Ubangi, wyliczali wszystkie zabite słonie i niebezpieczeństwo tych wypraw, z których wychodzili zwycięsko, potym powrót do wzgórza pod tamaryszkami, poruszające się ognie, napad olbrzymich gruboskórych zwierząt, ucieczkę tragarzy, śmierć Urdaksa i pościg słoni, przed któremi uciekli do lasu.
— Smutne zakończenie tak szczęśliwie rozpoczętej wyprawy! — westchnął Cort — a kto wie, czy teraz nie spotka nas jeszcze co gorszego?
— Jest to rzeczą możliwą, ale nie konieczną, mój kochany Janie — odpowiedział Huber.
— Może ja istotnie trochę przesadzam...
— Bezwątpienia, ten las nie kryje w sobie tak samo tajemnic, jak wasze wielkie lasy amerykańskie... Nie potrzebujemy się nawet lękać napaści czerwonoskórych. Tu nie napotkamy ani plemion koczujących, ani stale osiadłych, ani Denkasów, ani Mohutu, tych okrutnych, koczujących plemion, które przebiegają okolice północno-wschodnie, wołając: mięsa! mięsa!.. jak prawdziwi ludożercy. Rzeka Johansen doprowadzi nas cicho, spokojnie, bez znużenia, aż do Ubangi.
— Tak, tak, do Ubangi — powtórzył Jan — dokąd bylibyśmy się dostali na wygodnym wozie, jadąc skrajem lasu, tak, jak to projektował Urdaks. Wtedy nie zbywałoby nam na niczym.
— Z pewnością, że dla nas byłoby to daleko