Strona:Juliusz Verne - W puszczach Afryki.djvu/129

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
— 129 —

nie będziemy psuli ładunków na strzelanie do małp; lękam się, że wszystkie kule na to zużyć musimy.
— Byłoby to bardzo smutne — rzekł Cort — bo z pewnością nie napotkamy drugiej chaty doktora Johansena, w której moglibyśmy się zaopatrzyć w proch i kule.
— Gdy myślę o tym, że poczciwy doktór chciał zawiązać stosunki przyjacielskie z takiemi istotami, to aż mnie dreszcz przenika — zawołał Huber.
— Mój drogi, Garner wyszedł z tej próby bez szwanku, ale biedny Johansen...
— No, temu z pewnością pawjany pogruchotały kości — przerwał Huber. — Ze sposobu, w jaki nas przyjmowały wczoraj, można wnioskować, czy to są stworzenia cywilizowane i czy można mieć nadzieję, że się kiedykolwiek ucywilizują.
— Widzisz, Maksie, ja sądzę, że zwierzęta pozostaną zawsze zwierzętami...
— A ludzie ludźmi! — dokończył, śmiejąc się Maks Huber. — Lecz bez żartów. Muszę wyznać szczerze, jest mi bardzo przykro, że powrócę do Libreville, nie zasięgnąwszy żadnych wiadomości o doktorze.
— I mnie przykro, ale więcej myślę o tym, czy wydostaniemy się szczęśliwie z tego lasu.
— Mam nadzieję...
— Ale żebyśmy się stąd już wydostali!
Wprawdzie podróż niebyła teraz tak nużącą, ale można się było obawiać wirów i wodospadów.