Strona:Juliusz Verne - W puszczach Afryki.djvu/102

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
— 102 —

— A czegóż możemy się obawiać — zawołał Huber, którego niecierpliwość podnieconą była do najwyższego stopnia.
Dokoła las wydawał się zupełnie pusty, słychać było tylko śpiew ptaków i krzyki małp, uciekających przed ludźmi. Ani na polance, ani na skraju lasu nie było śladów obozowiska ludzkiego, tylko z wody wychylały się sute kępy traw. Przeciwległe wybrzeże także było puste. Kamis i jego towarzysze przeszli szybko te sto kroków, które ich oddzielały od zakrętu rzeki. W tym miejscu kończyło się bagnisko, i grunt, podnosząc się lekką wyniosłością, stawał się suchszym. Tu rozpoczynał się las coraz gęściejszy.
Dziwny budynek ukazywał się teraz w trzech częściach swej wielkości, oparty o mimozy, z dachem pochylonym i pokrytym zeschłemi trawami. Z boku chata nie miała żadnych otworów, a spadające pnącze okrywały zielonym płaszczem jej ściany aż do ziemi. To, co ją czyniło podobną do klatki, to była krata, stanowiąca ścianę frontową, nakształt kraty, jaką w menażerji oddzielają klatki od publiczności. W tej chwili w kracie były drzwi otwarte, lecz chata była pusta. Maks Huber przekonał się o tym pierwszy, gdyż ze zwykłą sobie żywością wbiegł bez namysłu do jej wnętrza.
Trochę sprzętów walało się po ziemi: rynka, filiżanka, kilka potłuczonych butelek, zniszczona wełniana kołdra, kawałki materji, zardzewiała siekiera, pudełko od okularów, na którym nie