Strona:Juliusz Verne - Promień zielony i dziesięć godzin polowania.djvu/233

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

czy dwa strzeliłem, ale tylko oberwałem kilka listków.
Było już okoko godziny piątej!
Wiedziałem że najdalej za 40 minut należy wrócić do oberży, gdzie na myśliwych czekał obiad, a potem, że mieliśmy zrobić generalny odwrot ku murom Amiens!
Szedłem wciąż po łuku zataczającym się w stronę Herissart, czatując na zwierzynę.
Nagle zatrzymałem się... Serce mi uderzyło gwałtownie. W głębi krzaku, o pięćdziesiąt kroków, między listkami, siedziało istotnie coś...
Było to coś czarne, z lekkim srebrzystym blaskiem; coś, co miało jabby czerwone, krwawe źrenice.
Niezawodnie jakaś pierzasta czy też sierściowa zwierzyna ukrywała się stanowczo. Sądziłem że to będzie co najmniej młody zajączek, lub bażant. Cóż by to było za olbrzymie zwycięztwo powrócić do kolegów z bażantem w torbie!
Podsunąłem się więc ostrożnie, gotów do strzału. Powstrzymałem oddech. Byłem oniemiały.
Ukląkłem na ziemi, by nie chybić, mierzyłem długo i wypaliłem:
— Trafiony, zawołałem! Teraz przynajmniej nie zaprzeczą mi mojego strzału.
Rzeczywiście po strzale poleciały pióra czy sierść.
Nie mając psa pobiegłem ku krzakowi, rzu-