Strona:Juliusz Verne - Promień zielony i dziesięć godzin polowania.djvu/220

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Trzymaj jak należy strzelbę, ku dołowi, z lufą skierowaną w ziemię bo możesz jeszcze zabić kogo.
— Mógłbym daleko lepiej zrobić, rzekłem, nie chcąc się do niczego zobowiązywać i wcale nie nabijać strzelby.
Bretignot poruszył ramionami pogardliwie i jesteśmy oto na polowaniu, wolnem, swobodnem, wedle fantazji każdego z myśliwych.
To wcale nieprzyjemna okolica, ten Herissart, jest to pustkowie nie odpowiednie nadanej mu nazwie. Ale zdawało się, że jeżeli nie obfituje w zwierzynę jak Mont-Sous-Vandrey, to w każdym razie znajdują się tuziny zajęcy, jak mówił Matifat i że można tego nabić secinami, jak dodawał Pontclone!
W nadziei zatem tak wybornego polowania wszyscy byli w wybornym humorze.
Poszliśmy. Pogoda prześliczna. Rzadkie promienie słońca już przebijają się tu i owdzie przez masy mgły unoszącej się nad płaszczyzną i zasuwającej horyzont. Dokoła krzyk, gruchanie, hukanie. Są to ptaki zrywające się z miedzy i wzlatujące w górę.
Kilka razy nie mogąc powstrzymać się, szybko zmierzyłem ze strzelby.
— Nie strzelaj! nie strzelaj! wołał Bretignot, który nie patrząc obserwował mię jednak bacznie.
— Dla czego, alboż to nie przepiórki?
— Nie, nie, to jaskółki! Nie strzelaj!