Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Verne - Promień zielony i dziesięć godzin polowania.djvu/218

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Ach, jakież to było polowanie moi przyjaciele, jakie polowanie.
W rezultacie, jak mi się zdaje, wszystkie te przepiórki, ubijane przez Pantclone i Matifat nigdy nie weszły do ich torby. Ale nie śmiałem odezwać się, ponieważ rzeczywiście byłem onieśmielony wobec tych panów, którzy daleko więcej wiedzieli ode mnie. A przytem, jeżeli szło o pudłowanie to do licha i ja to doskonale umiałem.
Co się tyczy innych myśliwych, zapomniałem o ich nazwiskach, ale jeżeli się nie mylę, jeden z nich znanym był pod przydomkiem Baccara, ponieważ zawsze strzelał, a nigdy nic nie zabijał.
Doprawdy nie wiem, ale któż mi zaręczy, czy i ja też nie zasłużę sobie na podobny przydomek? Jedźmy jednak. Czuję wzrastającą dumę i radbym co prędzej, żeby to już było jutro!



IV.

Nadszedł i ten dzień. Ale jaką też noc spędziliśmy w oberzy w Herissart! Jeden, jedyny pokój, dla ośmiu osób. Naprzód łóżka w których można było daleko korzystniej polować jak na polach samej gminy, dalej obrzydliwe robactwo oraz psy leżące na podłodze a drapiące się tak straszliwie że aż okna się trzęsły, wszystko było w komplecie!