Strona:Juliusz Verne - Promień zielony i dziesięć godzin polowania.djvu/201

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Pod przewodnictwem Oliviera Sinclair, cała rodzina nie wyłączając nawet pani Bess i wiernego Partridge, udała się ku przeciwnej stronie wyspy dla zajęcia odpowiedniego stanowiska. Być może, że w tem było trochę uprzedzenia, ale zdawało się wszystkim, że słońce nigdy nie jaśniało tak wspaniale. Zdawało się, że po tylu smutnych przejściach, po tylu zawodach, po podróży odbytej z Helensbourgh’a aż do wyspy Staffa nareszcie upragnione zjawisko ukaże się ich oczom.
Co się tyczy braci Melvill, byli niezmiernie ucieszeni tą szczególną jasnością niebieskiego stropu. Zdawało się im, że słońce zajdzie koniecznie bez najmniejszej chmury. Prosili prawie ową gwiazdę aby nareszcie raz dostarczyła im upragnionej przyjemności.
Porozumiawszy się ze sobą spojrzeniami poczęli deklamować ustępy ulubionego poety:
— „O gwiazdo co przepływasz ponad naszemi głowami, okrągła jak naramienniki naszych ojców, zkąd pochodzi twoje nigdy nie wyczerpane światło?“
— „Płyniesz po niebie pochodem majestatycznym. Gwiazdy inne nikną w obec ciebie na horyzoncie. Księżyc zimny i blady ukrywa się przed tobą na zachodzie. Poruszasz się samo, o słońce!“
— „Któż może być towarzyszem twego biegu? Księżyc ginie na niebie, ty zawsze jesteś jednem