Strona:Juliusz Verne - Promień zielony i dziesięć godzin polowania.djvu/179

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Tu w największym porządku ciągnęły się kolumny pryzmatyczne, nierównej objętości, podobne do złomów skrystalizowanych przypadkiem. Wyciągnięte w linię geometryczną okazywały cały przepych swych naturalnych ornamentacyj. Styl całej tej cudownej budowy natury, przedstawiał załomy i zręby prawdziwie artystyczne ścisłości iście matematycznej.
Światło przychodzące z zewnątrz oświetlało wszystko niezrównanym blaskiem. Odbite w kryształach wód darzyło obrazami wnętrze morza, cudownie rysując kontury budowli, będącej zjawiskiem zadziwiającem!
Panowała tu niczem niezamącona spokojność i cisza istotnie grobowa. Jedynie tylko lekkie podmuchy wiatru odbijając się w akustycznie ułożonych załomach, wydawały lekkie ale bolesne jęki i westchnienia.
— Jak zachwycającem jest to wszystko, jak genialne marzenia nasuwają się tutaj oczom widza! zawołał Olivier Sinclair.
— Bez wątpienia, ale jak mówi Ossyan: „Kiedy moje uszy słyszą pieśni bardów, serce moje drży, jak gdybym słyszał historyą o swoich przodkach. Harfa nie odezwie się więcej w lasach Sebora!“ wyrzekł brat Sam deklamując.
— Tak jest, dodał brat Sib: „Pałac obecnie jest pusty i echo nie odbija już pieśni starożytnej“.