Strona:Juliusz Verne - Na około Księżyca.djvu/198

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

nie odchodząc ani na chwilę od okienek, pokrytych grubą powłoką lodową.
Na kwadrans przed 6-tą wieczorem, Nicholl dojrzał przez lunetę na południowym brzegu księżyca, i w kierunku jakiego pocisk się trzymał, kilka jasnych punktów odbijających się na czarnej nieba osłonie. Możnaby przypuścić, iż były to błyszczące sztyfty zaostrzone. Tak się przedstawia brzeg księżyca, gdy się znajduje w jednym ze swych oktantów.
Trudno się było pomylić. Nie był to meteor, którego ruchu ani barwy nie miał ten skrawek świetlny, ani też wulkan wybuchający, Barbicane więc bez wahania zawołał:
— To słońce!
— Co! słońce? — wykrzyknęli Nicholl i Ardan.
— Tak, moi przyjaciele, ono samo oświeca wierzchołki tych gór, leżących na południowym brzegu księżyca. Widocznie zbliżamy się do bieguna południowego.
— Po przejściu bieguna północnego, — dodał Ardan. — Objechaliśmy więc naokoło naszego satelitę.
— Tak jest, mój Ardanie.
Awięc, nie mamy się już czego obawiać ani paraboli, ani hyperboli, ani wreszcie linii krzywych o odnogach nieskończonych?