Strona:Juliusz Verne - Na około Księżyca.djvu/174

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wskutek cofania się punktów równonocnych odstąpią rolę swą gwiazd biegunowych, jedna gwiaździe Conopus, na półkuli południowej, druga gwiaździe Wega, na półkuli północnej. Wyobraźnia gubiła się w tej wspaniałej nieskończoności, wśród której sunął pocisk, jak nowa gwiazda ręką ludzką stworzona. Wśród głębokiej ciszy w przestworzu, gwiazdy te w ciemnościach nocy, świeciły jak spojrzenie pięknych oczu.
Podróżnicy nasi, milcząc, podziwiali firmament gwiaździsty. Nareszcie z tego stanu zamyślenia wyrwało ich przykre uczucie. Było to zimno bardzo dotkliwe, które też wkrótce szyby okienek z wewnątrz pokryło grubą warstwą szronu. Słońce nie rzucało już wprost swych promieni na pocisk, który też powoli utracił ciepło nagromadzone w jego ścianach. Ciepło to przez promieniowanie wyparowało nagle w przestrzeń, a stąd wywiązało się nagłe obniżenie temperatury. Wilgoć zatem we wnętrzu zmieniała się w lód, doszedłszy do szyb, i przeszkadzała wszelkiej obserwacyi.
Nicholl, spojrzawszy na termometr, spostrzegł, iż ten spadł do 17° niżej zera. Oszczędny Barbicane musiał więc uciec się nie tylko po światło, ale i po ciepło. Zimno w pocisku było nie do wytrzymania, mieszkańcy jego pomarznąć łatwo mogli.