Strona:Juliusz Verne-Tajemnicza Wyspa (ed. Seyfarth i Czajkowski) T.2.djvu/251

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Bóg wie cośmy za człowieka przywieźli, rzekł marynarz. Są w tem jakieś tajemnice. —
— Które będziemy musieli szanować, przerwał mu żywo Cyrus Smith. Jeśli błąd jaki popełnił, odpokutował go srogo, i w naszych oczach jest rozgrzeszonym.
Przez dwie godziny pozostawał nieznajomy samotnie nad brzegiem morza, widocznie pod wpływem wspomnień, które mu całą przeszłość jego wskrzeszały na nowo w pamięci — przeszłość niezawodnie godną opłakania — a osadnicy, nie spuszczając go z oczu, nie przerywali mu tej samotności.
Po dwu godzinach zdarzyło się, iż powziął jakieś postanowienie, i z niem stanął przed Cyrusem Smithem. Oczy miał zaczerwienione od łez wylanych, lecz już nie płakał. Na twarzy jego malował się wyraz głębokiej pokory. Zdawał się lękać, wstydzić, korzyć i oczy miał nieustannie spuszczone ku ziemi.
— Panie, rzekł do Cyrusa Smitha, czy pan i towarzysze pańscy jesteście Anglikami?
— Nie, odparł inżynier, jesteśmy Amerykaninami?
— Ach! to lepiej! szepnął nieznajomy.
— A ty, przyjacielu? zapytał inżynier.
— Jestem Anglikiem, odparł raptownie.
I jak gdyby tych kilka słów było dlań największym ciężarem, opuścił natychmiast wybrzeże, przebiegłszy je wzdłuż od wodospadu aż po ujście Dziękczynnej, w stanie najwyższego wzruszenia.