Strona:Juliusz Verne-Tajemnicza Wyspa (ed. Seyfarth i Czajkowski) T.2.djvu/225

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

na północy wyspie. Z krzykiem tym łączyły się jakieś tony chrapliwe niemające najmniejszego podobieństwa do ludzkich.
Pencroff i Gedeon Spilett zerwali się na równe nogi, a prosiaki korzystając z tego ich poruszenia, drapnęły w chwili, gdy marynarz gotował już postronki, aby je powiązać.
— To głos Harberta! rzekł korespondent.
— Pędźmy czemprędzej! zawołał Pencroff.
I marynarz z korespondentem pobiegli co tchu ku miejscu, skąd słychać było krzyk.
I mieli rację, że się spieszyli; na zakręcie bowiem ścieżki, w pobliżu polany, ujrzeli jakiegoś dzikiego potwora, na kształt olbrzymiej małpy — który powalił Harberta na ziemię i zabierał się do niego nie żartem.
W jednej chwili Pencroff i Gedeon Spilett rzucili się na potwora, obalili go na ziemię, i wydarłszy z jego objęć Harberta, przytrzymali go silnie. Marynarz był herkulicznej mocy, korespondent także krzepki, i pomimo oporu potworu, skrępowali go silnie powrozami, tak że ruszyć się nie mógł.
— Nie zrobił ci nic złego, Harbercie? — zapytał Gedeon Spilett.
— Nic! nic!
— A! czy cię tylko nie skaleczyła ta małpa!... — zawołał Pencroff.
— Ależ to nie małpa! — odparł Harbert.
Na te słowa Pencroff i Gedeon Spilett przypatrzyli się bliżej tej dziwnej istocie leżącej na ziemi.