Strona:Juliusz Verne-Tajemnicza Wyspa (ed. Seyfarth i Czajkowski) T.2.djvu/186

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Na ten raz pies nie szczekał przy otworze studni, ale przy drzwiach i rzucał się na nie, jakby je chciał wybić. Jow także ze swojej strony wydawał dzikie okrzyki.
— A to co, Topie? — zawołał Nab, zbudziwszy się pierwszy.
Ale pies nie przestawał ujadać z rosnącą zaciekłością.
— Cóż to takiego? — spytał Cyrus Smith.
I wszyscy, ubrawszy się na prędce, rzucili się do okien i otworzyli je.
Przed nimi roztaczała się płaszczyzna śnieżna, ledwo wydająca się białą, tak noc była ciemna. Osadnicy nic nie zobaczyli, ale usłyszeli dziwne szczekanie, wybuchające z głębi ciemności. Widocznem było, że wybrzeże zalane było przez pewną ilość zwierząt, których nie można było rozpoznać.
— Co to jest? — wykrzyknął Pencroff.
— Wilki, jaguary, lub małpy! — odpowiedział Nab.
— Do djabła! Ależ one mogą się dostać na Terasę! — rzekł korespondent.
— A nasze kurniki — zawołał Harbert — a nasze plantacje?
— Którędyż one się tu dostały? — spytał Pencroff.
— Przez mostek od strony wybrzeża — odparł inżynier — który widocznie ktoś z nas zapomniał zamknąć.
— W istocie — rzekł Gedeon Spilett — przypominam sobie, żem go zostawił otworem.