Strona:Juliusz Verne-Tajemnicza Wyspa (ed. Seyfarth i Czajkowski) T.2.djvu/084

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Pencroff miał słuszność. Było to w samej rzeczy czółno, które urwawszy się zapewne z cumy, wracało samo od źródeł Dziękczynnej. Było więc teraz rzeczą niemałej wagi schwytać je w biegu, zanimby wartki prąd wody uniósł je po za ujście rzeki. Dokonali tego bardzo zręcznie Nab z Pencroffem, za pomocą długiej żerdzi.
Czółno przybiło do brzegu. Inżynier wskoczył w nie pierwszy, wziął cumę do ręki i namacał w samej rzeczy, że się przetarła była o skały.
— Oto się zowie, rzekł do niego korespondent, to się zowie trafem...
— Dziwnym! odparł Cyrus Smith.
Dziwny czy nie, w każdym razie był to traf szczęśliwy! Harbert, korespondent, Nab i Pencroff kolejno zajęli miejsca w czółnie. Oni nie wątpili o tem wcale, że się cuma przetarła; najdziwniejszem jednak z tego wszystkiego było to, że czółno nadpłynęło właśnie w chwili, gdy osadnicy nasi mogli je schwytać w biegu, gdyż w kwadrans później byłoby zginęło w morzu.
Gdyby to były czasy, w których duchy opiekuńcze żyły na ziemi, możnaby było po tem zdarzeniu mniemać, że wyspę zamieszkiwała jakaś istota nadprzyrodzona, która potęgę swoję obracała na usługi rozbitków!
Po kilku uderzeniach wiosłem dopłynęli osadnicy nasi do ujścia Dziękczynnej. Wyciągnęli czółno na brzeg nie daleko „dymników“ i podążyli wszyscy ku drabince zwisającej z Pałacu Granitowego.