Strona:Juliusz Verne-Tajemnicza Wyspa (ed. Seyfarth i Czajkowski) T.2.djvu/077

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ależ to ziarno śrótu! zawołał Harbert. Wszak sądzę, że ono nie było wcale urojonem!
— Do kroćset, pewnie że nie! zawołał Pencroff pomny straconego zęba.
— Jakiż ztąd wniosek? zapytał korespondent.
— Taki, odparł inżynier: że temu trzy miesiące lub więcej, okręt jakiś dobrowolnie nie wylądował tu...
— Jakto! przypuszczasz, Cyrusie, że się zapadł bez znaku? zawołał korespondent.
— Nie mój drogi Spilett; chciej jednak zauważyć, że jeśli pewnem jest, że ludzka istota dotknęła stopą tej wyspy, to niemniej zdaje się być pewnem, że ją do tego czasu opuściła.
— Więc, jeśli pana dobrze rozumiem, panie Cyrus, rzekł Harbert, okręt, który tu przybił, już odpłynął?...
— Oczywiście.
— A my straciliśmy bezpowrotnie sposobność zobaczenia kiedykolwiek naszej ojczyzny? zapytał Nab.
— Obawiam się, że bezpowrotnie.
— A zatem kiedy nas sposobność minęła, ruszajmy dalej! rzekł Pencroff, który począł już uczuwać tęsknotę za Pałacem Granitowym.
Lecz zaledwie powstali, odezwało się nagle głośne szczekanie Topa, i pies wybiegł po chwili z lasu, trzymając w pysku kawałek jakiejś materji zawalanej błotem.
— Nab wydarł psu szmatę tę z pyska. Był to kawałek tęgiego płótna.