Strona:Juliusz Verne-Tajemnicza Wyspa (ed. Seyfarth i Czajkowski) T.2.djvu/017

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

brała początek. Być może, że i inne wody wypływały ztamtąd ku zachodowi, ale sprawdzić tego nie podobna było żadnym sposobem.
Przynajmniej, jeżeli wszelki ślad obozowiska uchodził uwadze Harberta, czyż nie mógł on pochwycić okiem w powietrzu chociażby jakiego dymu, zdradzającego obecność człowieka? Atmosfera była czysta i najmniejszy wyziew byłby się ostro zarysował na tle nieba.
Przez chwilę zdawało się Harbertowi, że spostrzega leciuchny dym, wznoszący się na zachodzie, ale uważniejsze wpatrzenie się przekonało go, że się mylił. Wytężył zwrok z niezmierną siłą, a miał wyborny. Nie, stanowczo nic tam nie było.
Zeszedł więc z kaurisa i nasi dwaj myśliwcy powrócili do Pałacu Granitowego. Tam, Cyrus Smith, wysłuchawszy opowiadania młodego chłopca, potrząsł głową i nic nie rzekł. Jawnie się okazywało, iż niepodobna było nic wyrzec stanowczego o tej sprawie przed zbadaniem wyspy w całości.
W dwa dni potem — 28. października — zdarzył się inny wypadek, którego wyjaśnienie również wiele do życzenia pozostawiało.
Błądząc po wybrzeżu, o dwie mile od Granitowego Pałacu, Harbert i Nab szczęśliwie trafili na przepyszną zdobycz. Był nią żółw z gatunku olbrzymiego, w skorupie przedstawiającej świetne zielonawe odcienia.
Harbert spostrzegł go, w chwili gdy żółw przemykał się ku morzu.