Strona:Juliusz Verne-Sfinks lodowy.djvu/325

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
— 291 —

czajny, że tylko miłosierdziu Opatrzności mogliśmy go zawdzięczyć.
Było jeszcze rano. Endirot przysposabiał nam śniadanie; Hurliguerly wyszedł przed chwilą — metys jak zwykle bardzo wcześnie opuścił grotę. Siedzieliśmy w milczeniu, gdy doszło uszu naszych dalekie nawoływanie. Wybiegliśmy przed grotę. Na wzgórzu wysuniętego przylądka stał bosman.
— Chodźcie prędko! Chodźcie! — wolał, poruszając żywo rękoma.
— Cóż tam widzisz? — zapytał kapitan.
— Łódź!... łódź płynie!...
— Naprawdę! Łódź... tam, tam daleko!... Widzicie ją? — wołałem w najwyższem uniesieniu.
— Może to łódź Halbranu — rzekł Len Guy — może prąd rzuca ją z powrotem.
— Nie, to nie ona! — zaprzeczył stanowczo Jem West. Zarówno kształt jej, jak wielkość, różni ją bardzo od naszej. Niema żagli, nie widzę by kto wiosłował...
— Zdaje się być pustą — potwierdziłem — widocznie fala tylko ją niesie...
— Trzeba jakim bądź sposobem dostać się do niej — zawołał Len Guy — ale ta znaczna odległość... i zdaje się że płynie jeszcze dalej; za chwilę zginie dla nas!... Boże mój, co począć, co począć!...
Nagle bliski plusk wody zwrócił z tę stronę nasze spojrzenia. To Dick Peters zrzuciwszy wierzchnie ubranie, skoczył do morza, kierując się ku łodzi.
Głośny okrzyk wyrwał się z naszych piersi. Metys objął nas przelotnem spojrzeniem i silnym ruchem pchnął się naprzód. Zręczność i siła tego człowieka nie znajdzie równej sobie. Patrząc na jego ruchy pewne i miarowe, nie wątpiłem, że dosięgnąć zdoła łodzi. Jakże jednak sobie po-