Strona:Juliusz Verne-Sfinks lodowy.djvu/168

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
— 144 —

niekiedy marszczyła ją lekka fala, a piękne barwne meduzy cieszyły się ciepłem +9 Celsyusza, roztwierając swe płatki, niby jakieś cudowne kwiecie płynące na wodzie.
Powietrze roiło się od ptactwa, a obsiadłe przez ich gromady lodowce, przypominały mi spacerowe yachty zajęte przez wesołą, krzykliwą drużynę. Niekiedy też, niby wielka czarna plama, przyczepiona do płynącej bryły, foka odbywała sobie najspokojniej daleką jakąś podróż.
Załoga nasza wróciła powoli do przerwanej rozrywki rybołóstwa, i smaczne mięso dorady (gatunek ryb morskich) dość często urozmaicało „menu” naszych obiadów.
Z jaśniejącą od wewnętrznego zadowolenia twarzą powitał mię gadatliwy bosman.
— Dzień dobry, panie Jeorling, dzień dobry! — Wołał przez całą długość pokładu, zbliżając się do mnie.
— Dzień dobry Hurliguerly — odpowiedziałem z przyjaznym uśmiechem, bo dzień był rzeczywiście, choć zegar wskazywał wieczorną porę.
— No i cóż? Jakże pan znajdujesz to morze? — zapytał stary gaduła.
— Możnaby je porównać do rozległych jezior Szwecyi lub Ameryki...
— A tak, do jezior, których brzegi zamiast gór, zdobią prześliczne, lśniące lodowce...
— Dodać też muszę, że jak dotąd, trudno nam wymagać więcej, niechby tylko podróż trwała tak, aż do samej Tsalal...
— A dlaczegożby nie dalej, panie Jeorling, dlaczegoż nie do samego bieguna?...
— Cóż znowu, bosmanie, biegun jeszcze bardzo daleko i nikt nie wie co się tam znajduje.
— Właśnie też, że nikt nie wie! Gdy więc tam będziemy, dowiemy się o wszystkiem... Najprostszy to i niezawo-