Strona:Juliusz Verne-Sfinks lodowy.djvu/111

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
— 93 —

— Pragnąłbym, kapitanie, abyś przyjął mię w części za wspólnika w tej wyprawie. Wydatki są znaczne, a kasa moja dość jest zaopatrzoną, gotowy jestem każdej chwili wyłożyć sumę potrzebną...
— Z głębi serca dziękuję ci, drogi panie! Później zobaczymy jak się rzeczy ułożą, na teraz jednak, sądzę, wystarczy mi własny kapitalik. Abyśmy tylko jak najprędzej dobrali sobie ludzi i za jaki tydzień gotowi już byli do drogi!
Propozycya, którą uczyniłem kapitanowi Len Guy, nie była rzuconą nieopatrznie, pod wpływem chwilowego tylko zapału. Przeciwnie, im dłużej zostawałem pasażerem Halbranu, tem szczerzej przejmowałem się celem podróży jego, tem żywiej do serca brałem to dziwne zaiste powiązanie wypadków. Umysł mój zawsze trzeźwy i rozważający, uległ pod wpływem dzieł Edgara Poë takiej zmianie, iż zdawało mi się nieraz, jak owemu bohaterowi z powieści „Dziedzictwo Arnheim”, „że podróż do mórz południowych odpowiada każdej istocie ludzkiej, dla której zupełne odosobnienie, wszelka trudność i walka, stanowią najwyższy ideał szczęścia”. A nadto, czyż nie zależało tu głównie na spieszeniu z pomocą nieszczęśliwym, których los mógłby poruszyć nawet i kamienne serce!...
Wiadomość o zamierzonej przez kapitana podróży poza koło biegunowe, jako i o powiększeniu załogi Halbranu, rozeszła się szybko po wyspie i wywołała wśród tamecznej, przeważnie z marynarzy składającej się ludności, wielkie zainteresowanie.
Gdyby jednak szło tylko o dobór siły na jakąś krótką, między wyspami Sandwich a Nową Georgią wyprawę rybacką, stawiłoby się niezawodnie tylu amatorów, że kapitan miałby tylko trudność w wyborze.
Dalekie wszakże i nieznane strony biegunowe odstraszyły wielu, a z tych co się przedstawiali Len Guy nie przyj-