Strona:Juliusz Verne-Sfinks lodowy.djvu/106

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
— 90 —

się na powierzchni za pomocą drobnych, powietrzem napełnionych pęcherzyków, któremi są otoczone.
Brzegi morskie ożywia ruch wielki. Foki, wieloryby, psy, wilki i cielęta morskie gromadzą się tu w tak niezmiernej ilości, że połów na nie staje się łatwem dla dziecka nieledwie; to też gdy niezgrabne ich ciała, spoczywają czasami gromadnie na lądzie, rybacy ubijają je często jednem silnem uderzeniem kija.
Krzyki i krakanie różnego osiadłego tam ptactwa, jak nurów, kormoranów, łabędzi o czarnych głowach, wreszcie nieprzeliczonych gromad bezlotków, stawały się wprost ogłuszającemi.
— Zapewne hodujecie tu wielką ilość osłów? — zapytałem starego marynarza, stojącego w porcie.
— Osłów nie mamy tu wcale, panie, to pinguiny tak krzyczą.
— Pinguiny! — powtórzyłem — ależ głupim tym ptakom udałoby się zwieść, nawet same bodaj osły!...
Tymczasem drobiazgowa rewizya statku wykazała, że Halbran znajdował się w jaknajlepszym stanie. Tułów jego nie poniósł najmniejszego uszkodzenia. Pozostawało zatem jedynie wzmocnić osadę steru, zaostrzyć przedni dziób, by łatwiej mógł rozbijać młode lody, wreszcie zdwoić miedziane klamry otaczające wszelkie spojenia, a dające żaglowcowi bez porównania większe bezpieczeństwo w zetknięciu się z lodowcami, aniżeli całkowite nawet okucie blachą.
Przy tej więc robocie, której przewodniczył doświadczony Hardie, podczas miarowego łoskotu młotów, upłynęło dni kilka, poczem zabrano się do opatrzenia masztów, rei, lin i żagli, w czem znowu niezrównanym mistrzem okazywał się Marcin Holt.
By na swój sposób zużytkować te chwile, robiłem dnia każdego bliższe i dalsze wycieczki pod opieką miejscowego