Strona:Juliusz Verne-Sfinks lodowy.djvu/050

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
— 36 —

pan jesteś pierwszym, od którego słyszę twierdzenie, jakoby ten utwór nie był dziełem jedynie imaginacyi autora.
— Posłuchaj mię, panie Jeorling: jeżeli ta powieść, jak ją pan nazywasz, ukazała się w druku dopiero zeszłego roku, i jeżeli 11 lat już minęło od wydarzeń które opisuje, niemniej przeto wszystko w niej jest prawdą i oczekujemy jeszcze ciągle ostatniego słowa tajemnicy.
— Stanowczo — pomyślałem sobie — kapitan Len Guy uległ smutnej chorobie, dziwacznej jakiejś manii. Na szczęście Jem West może go bezpiecznie zastąpić w dalszem prowadzeniu żaglowca.
— A więc, panie Jeorling — odezwał się znowu kapitan głosem, którego drżenie było niezawodnem objawem wewnętrznego wzburzenia — zdaje mi się, żeś nigdy nie spotkał ani w Prowidencyi ani w Nautucket rodziny Prymów.
— Ani gdziekolwiekbądź — odpowiedziałem.
— Szkoda wielka! — zawołał. — Strzeż się pan wszakże twierdzić, że Artur Prym nie istniał wcale, że jest on tylko wymarzoną postacią, że przygody jego są jedynie wytworem fantazyi autora. Tak, strzeż się pan tego na równi, jakbyś się strzegł przeczeniu dogmatów wiary naszej! Bo powiedz sam, czyby człowiek nawet tak genialny jak Edgard Poë, zdolnym był wymyślać, zdolnym był stworzyć.....
Gwałtowność, z jaką kapitan ostatnie domawiał słowa, wskazały mi wyraźnie, że chory jego umysł wymagał zupełnego spokoju, i wszelka dalsza z nim dysputa mogła jedynie doprowadzić go do przykrego wybuchu.
— Zechciej więc pan — mówił dalej nieco już spokojniej, lecz z niezwykłą siłą w głosie — zechciej posłuchać wypadków które ci opowiem. Są one rzeczywiste, potwierdzone dowodami, a więc nieulegające żadnej kwestyi. Możesz pan zrobić z nich użytek, jaki się panu spodoba, mam wszakże