Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Verne-Sfinks lodowy.djvu/024

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
— 14 —

— Wtem przeszkoda najmniejsza, bo kajutę wolną, dotychczas ani razu jeszcze nie zajętą, mamy przecież na naszym statku. Ale widzi pan, (ja tylko w zaufaniu panu to mówię), że trzeba wielkiego sprytu, większego niż go ma Atkins, aby skłonić naszego kapitana do zabrania obcego pasażera. On temu zawsze stanowczo się opierał... Za pomyślność pańską! — dodał, wychylając drugi kieliszek, poczem zabrał się do nałożenia mocno woniejącym tytuniem, swej krótkiej, od użycia zczerniałej fajeczki.
— A więc panie Hurliguerly — rzekłem, przerywając chwilowe milczenie.
— Słucham pana — odpowiedział mój towarzysz, otoczony kłębem dymu.
— Powiedz mi, jakie są przyczyny tak niegościnnego usposobienia waszego kapitana.
— Bo się to nie zgadza z jego upodobaniem, bo nie lubi krępować się niczem. Jeździ gdzie i jak mu się podoba, nieraz też każe wpół drogi nawracać, a nikt z nas nie wie dla czego. Nawet mnie tego nie powie, chociaż już długie lata żyjemy razem, jeżdżąc bezustannie od Australii do Ameryki, od Hobarttown do Kerguelen, od Tristan d’Acunha do Falklandu. Parę razy zapuściliśmy się nawet aż do lodowców morza podbiegunowego. Jednem słowem, jedziemy gdzie wiatr nas poniesie, a wszędzie zatrzymujemy się tyle tylko, ile potrzeba dla interesów handlowych. W takich warunkach, widzi pan, każdy pasażer jest zawadą krępującą niepotrzebnie.
Słuchając mego towarzysza, powziąłem przekonanie że posiadając ogólną wadę marynarzy, lubi bardzo mijać się z prawdą, i widziałem w tem jedynie chęć przedstawienia mi w jakimś tajemniczym mroku statku Halbran, i kapitana jego pchanego fantazyą lub siłą przeznaczenia w bezcelowe tułactwo.