potok ognia. Hatteras przebył go z tą zręcznością i z tem szczęściem, które się zdarzają waryatom. Altamont chciał także skoku probować, ale towarzysze go powstrzymywali, widząc grożące niebezpieczeństwo.
— Hatterasie! Hatterasie! wołał doktór z rozpaczą.
Lecz kapitan nie odpowiadał i słychać było tylko coraz słabsze szczekanie Duka. Postać Hatterasa ukazywała się niekiedy otoczona gęstą chmurą dymu i deszczem popiołu. Z tej zamieci to rękę, to głowę jego dojrzeć było można; później zniknął na chwilę i znowu okazywał się zaczepiony o jaką krawędź skały. Postać jego malała stopniowo z fantastyczną szybkością przedmiotów unoszących się w powietrze; po upływie pół godziny, rozmiary jego osoby zmniejszyły się do połowy.
Atmosferę napełniał głuchy huk wulkanu; góra wrzała jak wielki kocioł parowy, boki jej drgały. Hatteras szedł ciągle naprzód, Duk go nie odstępował. Niekiedy obrywała się za nim skała i pędem przyspieszonym w miarę ciężaru, staczała się po krawędziach, przeskakiwała rozpadliny i zapadała z łoskotem aż w morze otaczające górę. Lecz Hatteras nie oglądał się nawet; kij swój zamienił on na drzewce do którego przyczepił flagę angielską.
Strona:Juliusz Verne-Podróż do Bieguna Północnego cz.2.djvu/326
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.
324