Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Verne-Podróż do Bieguna Północnego cz.2.djvu/263

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
261

wych, zewsząd widzieć się dawały na pełnem morzu. Silny wicher szturmem zdobył pole lodowe, które pokruszone na drobne odłamy, zmiażdżone na proch, pokrywały nadbrzeżne skały. Resztk, lodu trzymającego się jeszcze tu i owdzie brzegu zdawały się być niejako spruchniałe; woda spławiała na brzeg szerokolistne rośliny wodne, między kępy mchu wypłowiałego.
Przestrzeni oceanu oko objąć nie było zdolne; wzrok nie zatrzymywał się na żadnej wyspie, na żadnym kawałku nieznanego lądu.
Wybrzeże od strony wschodniej i zachodniej formowało dwa przylądki, pochyło schodzące w morze; woda morska rozbita o ich krańce w postaci lekkiej piany, na skrzydłach wiatru unosiła się w powietrzu. Tak tedy, ląd Nowej Ameryki gładkiem i spokójnem kończył się wybrzeżem, zachodząc nieznacznie w ocean północny i zaokrąglając się w dość wygodną przystań, ograniczoną dwoma przylądkami. W samym środku sterczący brzeg dużej skały, stanowił port naturalny, łączący się z lądem za pomocą rzeczki, utworzonej ze śniegów topniejących, wyglądającej w tej chwili jak gwałtowny strumień.
Hatteras poznawszy dokładnie konfiguracyę brzegu morskiego, postanowił tegoż samego dnia