Strona:Juliusz Verne-Podróż do Bieguna Północnego cz.2.djvu/261

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
259

Huragan trwał przez dziesięć godzin bez przerwy, a podróżni przez cały ten czas oka ani na chwilę zmrużyć nie mogli; noc całą przepędzili bardzo niespokojnie.
Rzeczywiście, w okolicznościach w jakich się znajdowali, każdy nowy wypadek, burza, zamieć, lawina, mógł stać się powodem znacznego opóźnienia; doktór chciał wyjść z namiotu aby się przekonać o stanie powietrza, lecz niepodobna było wystawiać się na wicher rozhukany.
Na szczęście, huragan uspokoił się równo ze świtaniem. Jak tylko można było wyjść z namiotu, Hatteras z Johnsonem i doktorem weszli na pagórek wyniesiony na blisko trzysta stóp, na który się dość łatwo wdarli; ztamtąd wzrokiem ogarnąć mogli całą okolicę, której postać zmieniła się zupełnie. Lody znikły na całej przestrzeni. Jedna burza od razu ostrą zimę na lato zamieniła; śnieg zmieciony wichrami nie miał nawet czasu roztopić się i w wodę zamienić. Grunt przedstawił się w całej swej pierwotnej dzikości.
Hatteras wzrok chciwie zwrócił na północ; horyzont w tej stronie wydawał się jakby skąpany w czarniawej parze.
— Zapewne wyziewy te wydobywają się z oceanu, rzekł doktór.